pobudka jak zawsze i dzis na sam dol az do bram parku
do 1800
wlasciwie przez dzungle raptem 2 h
co to dla nas
na miejscu chlopaki od razu kupuja piwo :)
co za cudowne uczucie, miec tyle tlenu w plucach i wreszcie jest cieplo!
wsadzaja nas z powrotem do busika i jedziemy do Moshi
do hostelu Kesse Brothers
placimy 5 tysi za noc, bo zostajemy do jutra rana
wreszcie sie umyje w wodzie, zimna mnie satysfakcjonuje, wlasciwie juz sie do zimnej przyzwyczailam
umawiamy sie na spotkanie w celu przekazania napiwkow
troche nas dreczy ta sprawa, bo nadal nie wiemy jak to podzielic i ile w koncu dac
trzeba z bankomatu wyjac kase, a oczywiscie w Moshi nie wszystkie bankomaty dzialaja
a do tego te co dzialaja nie wyplacaja kasy z karty Visa
udaje sie znalezc
w biurze Kesse Brothers jestesmy wszyscy poza Andrew
no trudno zbieramy wczesniej i kazdy wedlug uznania
dajemy od 35 tysi szylingow do 50 usd od osoby
okazuje sie w rozmowie, ze mielismy wiecej porterow niz bylo powiedziane
no i ze to co dajemy to za malo
wtedy dziewczyny z izraela wkraczaja do akcji i zaczynaja udowadniac ze tylu a tylu porterow to one nie widzialy
i w ogole jakos tak niefajnie sie robi
my jestesmy zdegustowani i oni tez
jakos dochodzimy do porozumienia, ale niestety, pozostaje niesmak
Andrew tez potem przychodzi i dorzuca reszte od siebie...
no ale co z tego
mamy wrazenie, ze ci ludzie (porterzy i przewodnicy) nie dostaja od firmy zadnej pensji a tylko zyja za to ile kasy dostana z napiwkow, my nie jestesmy w stanie dac tyle ile daja bogaci amerykanie
wpisuje co nieco do ksiegi polecen i zazalen, pisze cala prawde oczywiscie
ogolnie mozemy powiedziec, ze jestesmy zadowoleni z firmy, z malymi wyjatkami... no i te napiwki
no coz, taka jest ta Afryka
kupujemy jeszcze bilety na jutro do Dar es Salaam
taka troche tansza wersje za 18 tysi (zamiast w skandinavian ktore nam polecali, bo kosztuja 26 tysi), nasz pseudo znajomy z Kasese Brothers nam niby zalatwia, ale musimy mu dac znowu napiwek... przynajmniej 2 tysie
(istnieje mozliwosc lotu z kilimanjaro airport do stonetown ale to kosztuje 160 usd i jeszcze trzeba dojechac na lotnisko, wiec nas nie stac)
po biletach idziemy na taniutki obiad (bo oszczedzamy) w mesie policyjnej za drobne 3 tysie czyli dla przypomnienia jakies 2,5 usd
frytki z kurczakiem popijane barowym sokiem pomaranczowym,
Lukasz mowi, ze na pewno cos mi po nim bedzie, ale moj zoladek jest odporny na afrykanskie bakterie albo je zwyczajnie polubil :)
w nagrode indywidualna dla siebie za zdobycie szczytu... ide robic wlosy
targuje sie ale i tak jest drogo bo 40 tysi
po godzinie mam wlosy zrobione jak afrykanka :)
wieczorem siadamy w hotelowym barze
Rio upija sie dwoma piwami w dwie sekundy
reszta tez troche
chlopaki odprowadzaja Rio do hostelu
a my co robimy?
nie poprzestajemy na kilku piwach w barze
jedziemy do prawdziwego klubu
nazywa sie Club La Liga!
oczywiscie wchodzimy tam po znajomosci...
dobrze ze jest nas duzo bo inaczej bym sie chyba bala
mimo, ze bardziej mi tu przypomina klub londynski niz afrykanski :)
z 1 h robia sie 4 i wychodzimy dopiero po 3
porzadnie uczcilismy zdobycie szczytu, wiec wszystko zostalo zrobione jak nalezy :)
acha, Lukasz prosil, zebym dopisala ze w klubie jak to na prawdziwy klub przystoi byly prostytutki i geje
a jeden to byl nawet calkiem fajny, ponoc number 3 z siedmiu wspanialych zaszczycajacych swoim istnieniem miasto Moshi