Bardzo smaczne śniadanie, raczej angielskie ale spoko, chociaż... dowiadujemy się z czym się je milk rice (taki ugotowany ryż na mleku koko i pokrojony w sześciany). Pyszy jest z miodem z palmy (!) i bananem. Proste.
Wymiana serdecznych uścisków, Zosia dostaje pluszowego misia koala (syn właściciela mieszka w Australii).
Wyruszamy, znowu w korkach Kandy, koło 10 to chyba godzina szczytu tutaj. Teoretycznie powinniśmy być w Ella za 3,5h.
Po godzinie drogi coraz lepsze widoki, wjeżdżamy w góry, plantacje herbaty no i jak góry, coraz wyższe to i coraz bardziej kręte drogi, serpentyny. Kierowcy generalnie dużo sobie z tego nie robia, co poniektórzy dalej jeżdża jak wariaci.
Nasz kierowca radzi sobie, Konrad zaczyna wymiękać, źle się czuje. Zośka dla odmiany dostaje napadu wygłupiania i wiercenia się. Ja od jakegoś czasu próbuję się dogadać z kierowca w kwestii dojazdu do celu. Cyrk. Przedstawiam mu niemal dużymi literami różne warianty podróży. Za każdym razem on się zgadza czyli... nie rozumie. Czy ja mówię niewyraźnie? Poddaję się. Konrad twierdzi, że za dużo próbuję mu powiedzieć. Kierowca mi standardowo na wszystko przytakuje potem robi swoje ale jak ja się orientuję, że coś jest nie halo to zaczyna się od nowa...
Ostatecznie zatrzymujemy się po drodze na tarasie widokowym przy Tea Bush Hotel.
Widok, że "dupę urywa" mówi Konrad. Trudno się nie zgodzić :)
Jest tu restauracja, jedzenie świetne.
Wiem, robię się nudna w tym temacie ale najlepsze jest to, że tutaj wszędzie jest bardzo dobre jedzenie lub świetne jedzenie lub niebo w gębie itd. I czy jest to hotel czy zwykła lokalsowa restauracja czy cafe pod białych to zawsze główna rolę gra rice&curry plus boskie soki wyciskane. Co więcej, cenowo od siebie wiele się nie różnia. My zazwyczaj jeszcze bierzemy piwo i zwykle na wypasie nie jest więcej niż po przeliczeniu 120zł/dwie i pół osoby :) często bywa mniej.
Na miejscu spotykamy pierwszy raz polską wycieczkę z Itaki.
Konrad dochodzi do siebie, ja zadowolona z kolekcji zdjęć. Sporo nam się zeszło, jest po 15.
Jedziemy do fabryki herbaty (po drodze niesamowite widoki pól herbacianych) ostatecznie do Labookellie, poleconej przez przewodnik, nie wiem czy to dobrze...
Jest za późno żeby zobaczyć kobiety pracujące na polu herbaty :/ One pracują gdy jest mocne słońce a teraz raczej chyli się ku dołowi. Krótka mało satysfakcjonująca wizyta w fabryce, do picia tylko jeden rodzaj herbaty, hmm...
Kupujemy sobie i na prezenty po 1500rs czyli 11usd/szt. rodzaj Pekoe, niezbyt mocna, duże liście.
Trzeba by się przejechać do innej fabryki...
Jedziemy dalej, przejeżdżamy serpentynami przez Nuwara Elija, miasto mało ciekawe. Pogoda diametralnie się zmienia, nagle gęsta mgła, od zmian wysokości mnie się robi niedobrze, Zośka zasypia, Konrad wyjątkowo dobrze się trzyma. Jeszcze 2h drogi do Ella do hotelu.
To nasza najdłuższa podróż tutaj, z przerwami 8h a bez przerw niecałe 6h (a google pokazywało 3,5h).
Jesteśmy koło 18 na miejscu. Hotel Lakshmis Ella (polecony przez blog parentingowy) położony znowu (!) tak, że nie można podjechać naszym samochodem, jest niemal pionowo. Bierzemy bagaże i podchodzimy kilka kroków. Hotel nie powala nas na pierwszy rzut oka (na zdjęciach wyglądał lepiej), ale jesteśmy bardzo zmęczeni, może dlatego. Bardzo prosty minimalistyczny styl, który w zasadzie lubię ale na drugi rzut oka jest tu bardzo czysto (mało spotykane tutaj) oraz jak zwykle przemiła obsługa.
Koszt 3 nocy to 830zł./pokój trzyosobowy (nie było już wolnych dwójek). Zobaczymy jak jutro. Łączymy łóżka i mamy szerokie łoże. Nawet łóżeczko turystyczne dla Zosi jest, ale i tak śpimy we trójkę.
Miasto Ella leży na wys. powyżej 1000m npm., jest zwyczajnie zimno a raczej chłodno i wilgoć, specyficzny wcale nie górski klimat. Pierwszy raz ubieramy się ciepło i śpimy pod kocami i śpiworem.