Pobudka tak jak zaplanowane o 5.30, zrywam się pół żywa i niewyspana. Spanie na tym łóżku to jakaś pomyłka :/ Zosię Konrad bierze na ręce a ona chyba się nawet wyspała bo po chwili jest całkiem rześka :)
O 6 zaczyna się safari (100usd za nas w tym po 25usd za wejście do parku), wsiadamy na jeepa. Jedziemy 10 min do bram parku, po drodze niezły wiatr we włosach :)
Do parku kolejka jeepów. Czekamy 10 min i wjeżdżamy koło 6.30. Jest fajnie, swieżo. Uwielbiam takie poranki.
Po tym safari nie obiecuję sobie niczego szczególnego bo w tym parku sa tylko słonie. Wiadomo, to nie Ngoro Ngoro ;)
Jeździmy w te i we wte, podziwiamy mniej lub bardziej widoki. W zasadzie nic specjalnego... równina pokryta krzaczorami, trochę drzew, brazowo pomarańczowa ziemia jak wszedzie tutaj, całkiem spore jezioro.
Spotykamy jednego osobnika tzn. słonia, potem długo nic, jakieś całkiem niebylejakie ptaki, gdzieniegdzie bawoły i... znowu słonie. Zosia zachwycona, Konrad niezbyt a ja jestem całkiem zadowolona... mam fajne zdjęcia :)
Podobno słoń zjada 150kg tego zielska dziennie i wedruje sobie jakueś 50km też dziennie. A sam Udawalawe Park jest wielkości 308km2.
O godz. 9.30 wracamy do hotelu, robi się goraco. O 12 się wykwaterujemy i jedziemy już na południe do Tangalle, tutaj nic wiecej nie mamy do roboty a ocean sam się nie zobaczy :)
Anulowaliśmy rezerwację w Nivahana i dzięki naszym znajomym zarezerwowaliśmy na jedna noc Cinnabar Resort w Tangalle. Oni sa zachwyceni tym miejscem. No ciekawa jestem.
Jedziemy jakieś półtorej godz. W sumie bliziutko.
W Tangalle zatrzymujemy się po drodze pod bankomatem, niefortunnie zaczynam na głos liczyć ile mi brakuje i ile mamy zapłacić za wożenie nas w te i we wte (dzisiaj miało być czułe pożegnanie) ponieważ wyszło nam mniej dni. Kierowca zaczyna coś dodawać te dni zamiast odejmować. Ja pokazuję ile faktycznie dni jeździliśmy. On dzwoni do szefa, tego z którym na poczatku negocjowałam. Mówię temu szefowi na co byliśmy umówieni. On na mnie wrzeszczy, więc nic nie rozumiem prawie. Rozmawiamy z kierowca... ja już cała w nerwach. Dzwoni szef, mówi, że kierowca mnie wiezie na policję. Mówimy, proszę bardzo. Ten, że na policję w Colombo... jasne.
Ostatecznie wyszło, że szef był chyba dość zdesperowany oferujac mi: kierowcę, który będzie jednocześnie przewodnikiem, fotelik dla dziecka, dni kiedy go nie bedziemy potrzebować nie będziemy płacić oraz inne atrakcje. Nic z tych rzeczy nie było a na dodatek kierowca słabo mówił po angielsku.
Zaś atrakcje to my teraz mamy...
Podsumowujac, na policję nie pojechaliśmy, kierowca zawiózł nas do hotelu, kasę mu daliśmy dopiero jak się wypakowaliśmy, zapłaciliśmy wg tego jak z mojej perspektywy było ustalone. Ostatecznie za 10 dni wożenia wyszlo 66000rs (prawie 1880zł) razem z napiwkiem, na który kierowca powiedział "phi..."
A ja jeszcze kilka godzin potem nie mogłam przestać myśleć o tej żenującej sytuacji.
Tak, przyznaję, nic nie było na piśmie a ja zwyczajnie przez ten dłuuugi czas bez takich podróży jak ta, zwyczajnie uśpiłam swoją czujność na takie sytuacje. Na przyszłość choćbym miała więcej zapłacić, wszystko będę mieć na piśmie.
Późnym popołudniem doszłam do siebie sącząc świeży sok owocowy z widokiem na ocean i delektując się rajską chilloutową atmosferą.
Juto będzie o hotelu.