Znowu pobudka o 6 i to z własnej woli. Schodzimy na śniadanie o 7, okazuje się, że za wcześnie.
Idziemy na basen, Konrad jedzie jeszcze po kasę (bankomaty są tutaj podzielone na możliwość wypłacania w Mastercard lub Visa, jedno wyklucza drugie).
Szkoda nam trochę tego basenu ale musimy jechać dalej. Z drugiej strony cieszę się bo już nie mogłam usiedzieć w miejscu. Konrad tylko przewraca oczami ;)
O 11.30 wyjeżdżamy wynajętym samochodem z kierowcą, zawiezie nas do hotelu w Matara, Madiha Beach. 2500rs (15usd).
Jestem zdziwiona, że Matara to całkiem spore miasto. Na pewno znacznie większe (z korkami, smrodem z aut i tłumami) niż Tangalle. Mimo równie pięknego położenia tak samo brzydkie.
Jesteśmy na miejscu o 13. Hotel Beach Inns (40usd). Bez śniadania. Blog parentingowy opisuje to jako miejsce dobre dla dzieci, bo fale nieduże i można się niby kąpać. Faktycznie, to nie to co Tangalle. Dom w stylu kolonialnym, nasz pokój jest nieduży ale bardzo ładny i czysty. Łazienka spoko. W zasadzie poza tamtą dość egzotyczną łazienką w domku, wszędzie gdzie byliśmy do tej pory to łazienki są urządzone w minimalistycznym prostym stylu i zawsze czyste, trzeba to przyznać. Dodatkowo wszędzie przy sedesie po jego prawej stronie znajduje się wąż zakończony małym prysznicem, spełniający częściowo rolę bidetu, bardzo praktyczna rzecz (głównie też dlatego, że te ostre potrawy dają popalić ;)) ponadto do sedesu nie trzeba używać szczotki klozetowej tylko zwyczajnie tym opłukać.
Jedzenie nie jest bardzo drogie ale już nie powala.
Idę z Zosią obok gdzie są leżaki wśród palm i... jak dla mnie kompletna dyskwalifikacja :/
Śmietnik... puste butelki, zakrętki od butelek i inne śmieci. Zośka w cieniu garnie się do grzebania w piachu ale zabieram ją stamtąd czym prędzej.
Zastanawiam się skąd niby ten hotel ma Winner 2015 tripadvisor... Swoją drogą nasz poprzedni hotel Nuga Eden w Tangalle też miał ale zdecydowanie bardziej zasłużenie mimo tej niebezpiecznej skarpy.
Plaża na wierzchu nie jest nawet taka zaśmiecona ale w tym upale nie da się wysiedzieć.
Idziemy się ogarnąć do pokoju. Znowu schody, więc Zośka nie daje spokoju i chodzę za nią w te i we wte. Taka zabawa (jak to mówi Zosia). Po pół godzinie poddaję się. Bierzemy tuk tuka i za wynegocjowane 700rs (5usd) jedziemy najpierw do latarni oddalonej o 10km a potem do świątyni ze stojącym ogromnym Buddą.
Latarnia rewelacja! Wchodzę sama, bo Zosia śpi w nosidełku u Konrada. Całe szczęście, bo łatwo się nie wchodzi i barierki prawie żadne. Dla samobójców idealne. Podoba mi się ale mam lęk wysokości i kurczowo trzymam się barierki przy robieniu fot. Chyba bym zeszła na zawał jakby Konrad tu był ze mną i z Zosią.
Jedziemy do świątyni, tubylcy wyznawcy buddyzmu, przychodzą złożyć ofiary: owoce.
Zosia dostaje arbuza od jednego małego wyznawcy zanim arbuz stanie się ofiarą :)
Jedziemy na targ owocowy, kupujemy taki jeden pyszny egzotyczny owoc, którego nazwy nie znamy po angielsku. Będzie fotografia, może ktoś podpowie :)
Po 18 jak zwykle błyskawicznie zachodzi słońce.
W Matara jest jeszcze jedno miejsce warte zobaczenia, ale jest już za ciemno. Plan jest taki, że jutro wstanę o 6 żeby być tam najpóźniej po 7.