oj bardzo ciezki dzien, bo rano a ja padam na twarz
mysle, ze zgubilam ulubiona czapke peruwianska potem ze spinke
jestem niezorganizowana i zakrecona
wszystko znajduje czyli fatum gubienia roznych rzeczy na wyjazdach moze nie dziala
(chociaz chyba zdazylam juz zgubic jakies 20 tys. banknoty szylingowe, bo mam mniej od Lukasza...)
ewakuujemy sie z hostelu jakos kolo 13 i podazamy do Uganda Wildlife Authority, tam chcemy zalatwic pozwolenia na trekking w Rwenzori Mountains oraz cala reszte
dojazd okazuje sie droga przez meke
pomijam taksowki gdzie pakuja nas ile wejdzie (dla tych co wiedza cos na styl boliwijski)
jest goraco jak to na rowniku w poludnie
trzeba zalatwic walute i jeszcze po wode wyskoczyc
Lukasz zostaje z bagazami przy jakiejs bramie w cetrum miasta a Marta na zakupy
troche sie boje bo oni mnie zaczepiaja a ja taka snieznobiala
w zyciu sie taka biala nie czulam
potem szukamy nastepnej taksowki do tego Wildlife Authority
idziemy przez wielki market, gdzie roi sie od taksowek a naokolo bazar, to taki jak nasz stadion dziesieciolecia tylko kolor skory inny, no i chyba bardziej brudno
troche sie boje ale Lukasz dzielnie przepycha sie miedzy taksowkami
zastanawiam sie czy sie nie pomodlic jak mnie sama zostawia i idzie szukac taksowki do tego calego Wildlife...
wywoza nas gdzies daleko bo pan od taksowki nie umie czytac, a Lukasz pokazywal mu napisana kartke, no wiec znowu taxi i powrot (taxi od glowy 1000 szylingow)
w Wildlife Authority jest czysto i czujemy sie jak w Europie przez chwile tylko my niezbyt europejscy bo brudni i wymieci
za to pan w czystej koszuli sprzedaje nam pozwolenia i trekking za niebagatelna kwote 870 usd + 50 usd koszty transportu z kesese gdzies tam w rwenzori oraz 65 usd za nasza dwojke w lepszejszym hostelu
dodatkowo trzeba kupic jedzenie na trekking i w ogole nie czuje sie najlepiej jak pozbywam sie takiej ilosci pieniedzy...
no ale coz, ponoc warto bedzie... trekking zaczynamy 31 grudnia i konczymy 6 stycznia wiec w tym czasie Mamo, Tato, zero wpisow i oznak zycia,
na pewno i tak bedzie bezpieczniej niz na tym dzisiejszym bazarku w centrum Kampali :)
na pocieche dodam, ze jutro tez cos wstukam
z Wildlife Authority znowu przebijanka przez miasto
na szczescie zelzalo pogodowo, nie ma takiego upalu
udajemy sie do poleconego przez wczorajsze dziewczyny hostelu o nazwie Red Chilli Hideway, i tutaj jest naprawde fajnie, duzo przyjemniej niz w Backpacker Hostel, mila atmosfera i basenik nawet
od Simone, Niemki, dostaje garsc niezwylke cennych informacji o Tanzanii i Zazibarze, wlasciwie przewodnik juz nie jest nam potrzebny ;)
oczywiscie to zart, bo okazja do przeczytania lonely planet jeszcze sie znajdzie niejedna
jestem bardzo zadowolona, ide spac, bo widze na rozowo od rozowego zepsutego monitorka :) (ale nie ma co zagladac darowanemu bo net tutaj gratis maja)