o 8 dowiadujemy sie ze o 10 spakowani mamy grzecznie czekac pod biurem amaszonas
pogoda taka sobie
czyli goraco duszno parno i zanosi sie na deszcz
zaczynamy zartowac, ze historia zacznie sie od poczatku, bo jak zacznie padac, to bedzie mokre lotnisko itp. itd.
generalnie jestesmy juz na maxa znieczuleni
jeszcze ostatnie chwilki wylegiwania w hamakach ...
i tym razem mowimy panu w recepcji naszego hostelu, ze przyzekamy naprawde, ze juz tu nie wrocimy :)
pisalam ile za nocleg? 30 bolivianos bylo od glowy trzyosobowej
o 10 obiera nas autobusik i w lekkim deszczu dojezdzamy na lotnisko
po pastwisku lotnisku pasa sie tym razem koniki ktore zostaja przepedzone precz
czekamy i czekamy (jak zwykle)
przylatuje samolocik i mamy deja vu
wsiadamy z drzeniem serca do samolotu
samolot startuje i hurra!
lecimy
leci sie fajnie a do tego krotko bo 40 min.
ostatnie kilka minut lotu srednio fajne bo straszne turbulencje nas dopadaja i w ciagu kilku sekund robie ze 100 zdjec ziemi zeby sie odstresowac
(a samolocik malutki na kilkanascie osob wiec szansa na katastrofe wieksza)
a widoki z dzunglowo amazonkowych zmieniaja sie w gorzyste i poniewaz w la paz jest czyste niebo dopiero teraz widac szczyty andow
cos pieknego!
to mnie ratuje przed zawalem w wyniku turbulencji
wychodzimy na swieze powietrze i szok klimatyczny
jest cieplo sucho (czyli calkiem przyjemnie)
oczywiscie powietrza brak
wsiadamy w bus z lotniska 3,8 b. od osoby
zegnamy sie z angielkami i holenderkami (good luck :)
jeszcze troche podziwiam la paz bo wyglada dzis wyjatkowo fajnie wsrod osniezonych szczytow
od razu idziemy na dworzec sprawdzic jak z busami do limy
bo w koncu z kuba decydujemy sie zrezygnowac z arequipy
niestety jest za pozno a musimy miec pewnosc ze zdazymy na samolot powrotny
okazuje sie ze jest o 14.30
wiec biegiem do hostelu po duze plecaki
czuje sie jak pijana to chyba znowu przez to powietrze
szybkie przepakowanko i biegiem z powrotem na dworzec
szkoda ze z zakupow nici
na dworcu wydajemy ostatnie boliwijskie drobniaki
a bus do limy koszt 81 usd linii ormeno (wersja cama czyli prawie spanie)
na szczescie jest bankomat na dworcu (w boliwijskich i peruwianskich bankomatach mozna wybierac tez dolary)
malo ludzi jedzie do limy wiec mamy podwojne miejscowki
i nawet jedzenie daja, ale wersja paskudna samolotowa oraz do popicia inca cola
(czyli jesli nie opisalam wczesniej to wyjasniam: ichniejszy napoj pseudo coca-colowy o wygladzie i smaku oranzady w kolorze ciemnozoltym; niesmaczny i chyba niezdrowy raczej; pilam tylko raz na wlasne zyczenie w celu sprobowania na samym poczatku wycieczki oraz teraz z powodu niemozliwosci wylania do kwiatka...)
po drodze podziwianie andow i tititaca polecam siedzenia po prawej stronie autobusu (tititaca ciagnie sie przez kilka godzin i szczegolnie od strony puno widac jakie jest ogromne, z jednej strony widac tylko linie horyzontu)
granice przekraczamy nie wiem gdzie ale to jeden wielki halasliwy bazar i wyglada smiesznie
krajobraz zaczyna sie zmieniac w coraz bardziej pustynny ale nadal gorzysty
na maxa sie wysypiam (spiworek zarzucilam)
(a tak przy okazji patent asi, zeby nie ukradli plecaka: wkladamy plecak do spiwora w nogi a potem reszte cialka o ile sie zmiesci i jedziemy tak cala droge :)