Dzisiaj to ja się słabo czuję, Konrad nie chce znowu do Parku na rowery, więc odpadamy od ekipy.
Oni na rowery, a my lajcik, necik, piwko, lodzik itp.
Trochę się nam znudziło, więc może na kajaczek.
Dostajemy canoe. Wygląda tak samo tylko inne wiosła. I to się okazuje bardzo kluczowe i nieszczęśliwe bo:
płyniemy po dużym jeziorku, z prądem fajnie, idzie gładko, chociaż wiosłuje się słabo tymi pojedynczymi wiosłami.
Ja trochę panikuję, że chcę bliżej brzegu. Mijamy na wysepce Klasztor Benedyktyów, piękne. Zatrzymamy się tam innym razem.
Konrad się uparł, żebyśmy płynęli do końca jeziora, nie wiem co mnie podkusiło, zeby się zgodzic...
powrót tym nieszczęsnym canoe to jakaś orka, totalnie pod prąd, w jednym miejscu musimy wysiąść i iść kawałek brzegiem, ciągnąc canoe...
awantura, płacz i zgrzytanie zębów. Miały być lajtowe niecałe 2, które przerodziły się w orkowe ponad 3 h.
Dopływamy z powrotem, ale ostatkiem sił. A miała być taka niby miła wycieczka kajaczkiem...
Kilka informacji technicznych - uzupełnienie:
Chorwacja - raczej droga. Unikanie restauracji, kupowanie w supermarkecie, gotowanie sobie, spanie na kempingu to jednak nie jest jakaś wielka oszczędność.
Park Narodowy Mljet - cudo. Jeziora turkusowe, ale zasolenie tak duże, że woda nie jest przejrzysta, szczególnie małe jeziorko.
Duże wygląda znacznie lepiej ale na końcu tam gdzie najpiękniej i najbardziej przejrzysta woda już jak wychodzi na morze, jest bardzo zimna. Nie da się za dlugo snurklowac.