Zosia o 5.30 oznajmia, że już się wyspała i każe nam wstać. Świetnie! Biorac pod uwagę, że niedługo wracamy a w Polsce jest teraz 1 w nocy to zapowiada się nam niezły jetlag.
Kiedy wreszcie docieramy do godz 7, Konrad idzie pobiegać a ja z Zosią zbieram się powoli na śniadanie, być może 7 rano to przesada, ale podanie nam go dopiero o 9.30 to zakrawa na poważne niedopatrzenie. Dobrze, że dałam dziecku o 7 kaszkę a i tak potrafi mi zrobić cyrk jak jest głodna.
Swoją drogą Zośka (uwaga: treść przeznaczona dla Matek Polek, dla reszty Świata mało interesująca ;) ) wciąga na Sri Lance tylko: arbuzy w hurcie, owoce rambutanu, tosty z nutellą (jak są), jakieś mało zdrowe mufinki, ciasteczka kokosowe (odkąd skończyły się orkiszowe z Polski), frytki, raz od wielkiego dzwonu zupkę z kurczakiem i obowiązkowo makaronikiem (jak jest), ryż, rybę, marchewkę i tyle. Ogólnie jeśli o mnie chodzi to obraz nędzy i rozpaczy. Sri Lanka nie jest najlepszym miejscem żywienia małych dzieci, bo to co zdrowe jest pioruńsko ostre a ona ma głównie ochotę tutaj na to co niezdrowe i czego bym jej na co dzień nie podała. Tłumaczę sobie, że to tylko trzy i pół tygodnia i od tego nie umrze od razu ;) Sytuację ratuje kaszka jaglano-orkiszowa, którą wzięłam z Polski i właśnie dzisiaj się skończyła...
Wracając do Hikkaduwy... dzisiaj fale mniejsze, nie ma czerwonej flagi, ale i tak duże, próbuję się spotkać z jedną ale się w porę wycofuję. Tym bardziej jestem świadoma tego jak są silne i jakie to jest niebezpieczne. Co więcej, tam gdzie jest płytko, woda ściąga w stronę oceanu. Serio trzeba uważać.
Idziemy na długi spacer, z odpoczynkiem w jakiejś knajpie z leżakami przy hotelu za 300rs/wynajęcie jednego plus trzeba coś zamówić (jak zwykle obiadowo już nie schodzimy poniżej 3000rs/20usd) Przeczekanie najgorszego upału w godz 11-15. Jak dla mnie nie da się wytrzymać ani minuty na słońcu.
Hikkaduwa ma fajne szerokie plaże (szkoda tylko, że w wielu miejscach zaśmiecone), turkusowe morze, jest miastem surferskim. Pod koniec dnia fale są jeszcze mniejsze i tłum początkujących surferów ląduje w oceanie. Ja focę a Konrad z Zosią zakopują się na zmianę w piachu :)
Podoba mi się atmosfera wybrzeża tutaj, w kierunku miasta jest dużo fajnych, klimatycznych knajpek, w nocy organizują imprezy, żałuję, że tak daleko mamy hotel (będzid ze 2km).
Ten hotel to najwieksza pomyłka, nie dość, że nie ma szczególnie nic do zaproponowania to jeszcze daleko i drogi (że nie wspomnę o śniadaniu, bez rewelacji i zbierali się jakby to oni byli na wakacjach, nie my). Ludzie mili, pokój komfortowy niby z widokiem na ocean, ale za tę cenę nie warto. Uwaga na takie promocje, niestety tym razem dałam się naciąć.
W drodze powrotnej wstępujemy do skromnej restauracji na krewetki z frytkami, błyskawiczny zachód słońca, piechotą po plaży, najprzyjemniejsze idealne ciepłe nocne powietrze, Zosia zasypia w nosidełku a my obserwujemy zmykające po plaży kraby małe i duże (nie takie duże jak na Zanzibarze, ciekawe dlaczego, przecież odległość od równika podobna...).