Pobudka o 6.
Dostajemy wiadomość od Pauliny, że dzisiaj nie będzie wycieczki, bo jej córka zachorowała :/
Konrad jedzie szukać samochodu. Zajmuje mu to sporo czasu i właściwie nie wiadomo co robić.
Dzieciaki dostają pierdolca, że tak powiem, bo inaczej tego nazwać nie można.
Zaczynam dochodzić do wniosku, że trzeba było sobie samemu wszystko organizować... ech.
Prawda jest taka, że nie ogarnęłam i za bardzo chyba liczyłam na Paulinę… roztoczyła przed nami wizję trochę ciekawszą niż okazała się rzeczywistość, bo powoli okazuje się, że pewne miejsca nie są aż tak atrakcyjne jak się wydawały w opowiadaniach.
Co więcej, Paulina trochę obchodziła się z nami jak z jajkiem, a my przecież jesteśmy całkiem zaprawionymi podróżnikami i jedno dziecko więcej w porównaniu do Sri Lanki robi oczywiście różnicę ale jednak nie aż taką jak myślałam.
Zwiedzanie zajmuje nam nieco wiecej czasu i potrzebujemy to robić na luzie, bez ciśnienia czasowego.
Widzę, że dzieci mogą siedzieć trochę w basenie albo trochę na plaży, ale jednak pewna zmienność powoduje, że mniej marudzą, co najwyżej są bardziej zmęczone i idą wtedy spać. Ale przynajmniej coś się dzieje! Albo jest jeszcze jedna opcja… to ja czuję dyskomfort jak zbyt długo siedzę w jednym miejscu i w tym właśnie momencie zaczynam żałować, że zarezerwowaliśmy hotel w Tulum na całe dwa tygodnie…
Konrad wraca z dobrą wiadomością, że wynajął super tanio samochód w porównaniu do poprzedniego z Hertza za 350zł ten, nasz VW Polo wersja nie wiem jaka, ale jeżdżąca i z klimą, to najważniejsze, za 110zł doba.
Jedynie fotelik bierzemy od Pauliny.
Mały nam pada spać, więc w oczekiwaniu aż się obudzi ja jadę do supermarketu w Tulum. Chyba jedynego takiego dużego i dobrze zaopatrzonego.
Kupuję jedzenie na śniadania na najbliższe kilka dni. Znajduję tu wszystko czego potrzebuję. Ceny są jak u nas. Podziwiam jak papryczki chilli wysypują się ze swojego kontenera na dziale warzywnym. Odmian ich jest co najmniej kilka ale w rzeczywistości pewnie kilkanaście.
W supermarkecie udaje mi się również znaleźć "normalny" chleb, czyli nie tostowy (błe). Chleb normalny robią tu z oregano albo z... żurawiną. Jak dojechałam do domu to wszamali prawie wszystko łącznie z Leonardem. Aż żałowałam, że kupiłam tak mało, he he
Z ciekawości zaś kupiłam owoc o nazwie Karambola, taki zielony w kształcie gwiazdy po przekrojeniu. Smak naszego agrestu. Je się cały ze skórką. Pychota!
Jazda samochodem przez Tulum to jak jazda z przeszkodami oraz ruchomymi przeciwnikami. Jak w grze komputerowej. Można się przyzwyczaić ale trzeba mieć oczy naokoło głowy.
Każdy jeździ jak chce, kierunkowskazów włączyć nie łaska, ludzie łażą jak chcą i jeszcze te "reduktory" czyli spowalniacze wszelkiego rodzaju i wysokości.
Wracam, wszyscy obudzeni, tylko nie gotowi do drogi. Jak zwykle ja wszystko ogarniam w jedną całość.
Tak sobie myślę, że każde nasze wyjście to pakowanie jak na większą wycieczkę. Niby najwyższy czas się przyzwyczaić. Mam kolejną refleksję, że to niemal tak samo jakbyśmy się przemieszczali z noclegami i że myślałam, że będzie łatwiej a wcale nie jest.
Mamy mało czasu, więc dzisiaj mamy plan pojechać do Laguny Kaan Lum. Potem może zdążymy zobaczyć jeszcze Cenoty blisko Tulum.
Przyjeżdżamy na parking, jest całkiem pusto. Przy kasach komary już zaczynają delikatnie nas kąsać, więc natychmiast raczymy się Deetem dla dzieci. Mniejsza dawka, ale działa.
Pan w kasie informuje nas pokazując zdjęcie na telefonie, że laguna nie ma koloru krystalicznie przejrzystego tylko zielony. Z tego co zrozumieliśmy chodzi o jakąś roślinność, która chwilowo się w tej wodzie zadomowiła.
Decydujemy się przejść, płacimy 100 pesos, niech będzie, pójdziemy zobaczyć.
Po drodze mijamy nurków z akwalungiem itp. Potem takim ładnym pomostkiem i jak okiem sięgnąć jezioro, czuję się jak na Mazurach, gdzieniegdzie tylko te palmy przeszkadzają.
Ale no, jakby tu powiedzieć… ładnie jak na Mazurach :D
Zośka krzyczy, że chce pływać, ale jakoś te komary nie dają nam spokoju i szybkim krokiem zwijamy się do samochodu. Ot taka błyskawiczna wycieczka.
Jesteśmy głodni, więc udajemy się do El Capitain na jak zwykle przeboskie jedzenie.
Planujemy sobie niby, że cenoty odpuszczamy ale potem pojedziemy na plażę.
Pogoda krzyżuje nam plany bo zaskakuje nas ulewa jak w porze deszczowej czyli ktoś tam na górze wylał wiadro wody i leje się z niego ze 3h.
Odpuszczamy, jedziemy do domu.