Plan jest, że pojedziemy dziś do miasteczka Valladolid oraz do Ek Balam. To trochę mniejsze ruiny od Chichen-Itza.
Wyjeżdżamy koło 8.30, całkiem nieźle jak na nas, biorąc pod uwagę, że pobudka byla o 6. Serio.
Nie wiemy czy to dlatego, że niedziela ale na drodze jest zupełnie pusto. W trakcie jazdy zmienia się strefa czasowa o godz. wcześniej. Wjeżdżamy do Jukatanu. Tak, bo ten region, w którym mieszkamy to Quintana Roo. W zasadzie Jukatanem nazywa się cały półwysep, ale poza tym ten prawdziwy Jukatan to ten gdzie mieści się między innymi Valladolid oraz Chichen Itza.
Jedziemy tak jedziemy i stwierdzam, że przecież damy radę, znaczy się zamiast do Ek Balam, które jest bliżej, pojedźmy do Chichen-Itza. Zatem wychodzą łącznie 2,5h z przerwą na siku ale nie jest źle.
Bo jedzie się naprawdę świetnie. Jedyne co to widok raczej monotonny, krzaczory i roślinność po bokach, które jak widać intensywnie próbuję zarosnąć drogę. Jak dżungla to dżungla a jeśli człowiek przypadkiem stwierdzić, że tu zrobi drogę to jego sprawa he he.
Zatem dojeżdżamy do Chichen-Itza. Jest koło 11 (tutejszego czasu 10), na razie nie ma nawet dużo ludzi, ale widać, że powoli się zapełnia turystami. Płacimy około 120 za nas troje, Zosia ma zniżkę.
Chichen-Itza nie powiem, robi wrażenie. Warto było przyjechać, obejrzeć, poczytać, podziwiać. Ogromny teren do zwiedzenia. Zosię oczywiście zaczynają boleć nogi, więc hop.. na barana do taty.
Razem z tłumem turystów pojawiają się jak grzyby po deszczu sprzedawcy pamiątek. (Taniej niż w Biedronce... słyszymy, he he). To jest słabe. Nie podoba mi się, że w takim miejscu pozwalają im handlować. To miejsce miałoby więcej uroku gdyby to sobie darowali, najwyżej wzięli trochę więcej za atrakcję. Idziemy okrężną drogą.
Cóż... mają trochę tych pamiątek, boję się podejść bo nie tylko Zosię kusi. O mały włos nie kupujemy wielkiej drewnianej maski, z drewna hebanowego. Chce 200usd. Dużo. Jednak rezygnujemy, i powoli zwijamy się ku wyjściu, bo robi się naprawdę nieciekawie.
Pomijając popularność miejsca... dzisiaj jest niedziela. A Meksykanie mają wejścia w takie miejsca za darmo, więc ich też trochę jest dodatkowo.
Po szybkim jak na nas lunchu, zbieramy się do Valladolid.
Paulina mówiła o jakiejś fabryce czekolady.
Miasteczko przeurocze. Przypomina mi się Boliwia i to kolorowe miasteczko koło kopalni. Takie klimaty tylko więcej ludzi. Ale głównie lokalsi.
Szukamy tej fabryki czekolady i... no znajdujemy, ale nieco przereklamowana. Dwa pokoiki i pani przewodnik opowiada nam o tym jak Majowie produkowali czekoladę i według tej receptury nadal w niektórych regionach tak się wyrabia czekoladę. Nie wiem czy Zosia coś z tego spamięta ale mamy czyste sumienie. No i zwiedzanie gratis :D
Chcemy kupić zatem tą czekoladę, ale akurat ta z anyżem, którą chcę to jej nie ma...
Idziemy się przejść, wchodzimy do ładnego sklepiku z pamiątkami. Fajne rzeczy tu mają.
Zaczyna lać, wiadro...
Siedzimy zatem i wybieramy pamiątki. Oczywiście jest czekolada... wyrabiana metodą Majów... z oregano, z anyżem, z chilli, z Tequillą, ze stewią, z solą morską. Oczywiście kupuję wszystkie.
Konrad daje się namówić na degustację Tequilli wszelakich smaków i maści. Niektóre są naprawdę niezłe.
Zosia bawi się zabawkami.
Wychodzimy obładowani pamiątkami he he.
Niestety nie ma czasu na zwiedzanie miasta. Podziwiamy trochę miasto i zbieramy się.
Zaczynam mieć wrażenie, że robiąc rezerwację w Tulum na cały pobyt straciliśmy coś z tego prawdziwego Meksyku.
Bo prawdziwy Meksyk zaczyna się tutaj.
Wracamy, po drodze zatrzymujemy się w hurtowni wyrobów ceramicznych w poszukiwaniu talerzyków ale nie znajduję dla siebie nic ciekawego.
Niestety jedziemy już po nocy i zaczyna się prawdziwy hardcore. Jedzie się tragicznie, bo nic nie widać. Drogi nie oświetlone. Niektóre samochody jeżdżą bez świateł lub z jednym światłem. Czasem trafi się oczywiście niewidoczny rowerzysta.
Stanowczo nie polecamy jazdy po zmroku w tej części Meksyku.
Kiedy dojeżdżamy do hotelu czujemy ulgę.
Ale warto było się przejechać i choć trochę poczuć ten klimat.
No i nasze auto też dało radę :D