Wilgoć jest wszędzie. Rano budzę się i mam wrażenie ze moja świąteczna pizamka została przeniknięta tutejszym zapaszkiem.
Po tych dwóch tygodniach tutejszej ulewy, niemal klęski żywiołowej w niektórych miejscowościach, ma się wrażenie, że dosłownie wszystko w domu, w którym wynajmujemy mieszkanie, jest przesiąknięte stęchlizną. Ratunku!
Doceniam wtedy bardzo nasz polski klimat.
Do dzieła kominek, przenośny kaloryferek, który jest tylko jeden i nie bardzo wiadomo gdzie go postawić! Musimy go rozmnożyć!
Jesteśmy jacyś tacy jakby przemarznięci, ale to chyba nie jest dobre słowo.
Biorę dzieciaki i pędzimy do Idy kilkaset metrów od nas. Na dworzu chyba jest cieplej niż w tym domu.
Miasteczko jest naprawdę urocze, przypomina mi się Boliwia. Wracają wspomnienia poprzednich podróży... ech.
Czuję relaks, małomiasteczkowy spokoj.
Tego było mi trzeba.
Dziś niedziela to wszystko zamknięte.
Zaliczamy mały płac zabaw, wychodzi słońce.
Popołudniu jedziemy do Cercal na obiad.
Po drodze wokół wiosna wiosna wiosna! Soczyście zielono.
Idziemy do tutejszego baru mlecznego. Tutaj przerwa obiadowa w restauracjach trwa od 13 do 15. Przyjdziesz za późno, zamknięte!
My przychodzimy o 14 i czekamy prawie godzinę na kurczaka z ryżem i sałatka, taki wybór, ale za to bardzo świeże, trzeba przyznać.
Potem czeka nas feta na rynku. Dmuchańce, malowanie buzi, wożenie na osiołku, balony i inne atrakcje a wszystko gratis! Dzieciaki po 3h zabawy wycieńczone padają w samochodzie, co wcale nie oznacza ze nie maja z powrotem mnóstwo siły na szaleństwa.
My dekorujemy salon światełkami. Przygotowania do świąt czas zaczac, chociaż jest to bardzo abstrakcyjne przy tych okolicznościach przyrody.
Jutro jedziemy nad Ocean, yeah!