no to tak jak napisalam, pobudka z wlasnej nieprzymuszonej woli o 6 rano
wycieczka po sniadanie, ale wszystkie lokalskie knajpki zamkniete
trafiamy na bazarek, dopiero sie otwiera, ale owoce sa i to jakie!!
asia probuje jakis dziwnych obrzydliwie gorzkich specjalow z aloesu (na szczescie do dzis zyje: asia nie aloes, bo aloes to raczej nie)
acha, chcialam napisac, ze w koncu udaje nam sie kupic mate de coca, ktora dziala fantastycznie na soroche
no i dzis czujemy sie juz zupelnie inaczej
jakub mowi, ze tak sie fatalnie czul w nocy (patrz wszystkie mozliwe objawy soroche/, ze myslal, ze zarazil sie malaria od jednych rastamanow z ktorymi robil sobie zdjecie w limie /dla niewtajemniczoneych malarie przenosza tylko komary... :)
co do mnie tylko mnie glowa bolala i mi przeszlo
wszyscy szczesliwi wracamy do hostelu: sniadanko wlasnej roboty z nieznanych owocow
calkiem smacznych: okazuje sie, ze to mango, ogorek okazal sie owocem o smaku melona no i olbrzymie awokado z limonka
no ale do rzeczy
o 8.30 przyjezdza ekipa od raftingu i jedziemy ponad 2 h nad rzeke urubamba
/nie wzielam aparatu, wiec fotek bedzie brak/
serce mi rozdziera bo po drodze fantastyczne widoki i ludzie
docieramy na miejsce 3600 m
tam przechodzimy profesjonalny kurs ratowania i lowienia z pontonow
zastanawiam sie co to bedzie jakis mega rafting
okazuje sie, ze poziom klasy 2, 3 i 4
(no jednak nie to samo co w nepalu, ale fajnie)
jest wesolo
ekipa sympatyczna: dwoch niemcow, dwoch amerykanow z ny i my troje podzieleni na dwa pontony
rafting trwa 2,5 h
potem smaczny lekki lunch nad brzegiem i wracamy do cusco
jeszcze wycieczka wieczorna po cusco
znowu wizyta na kolacji u lokalsow (nigdy wiecej kurczaka w takiej wersji!)
wracamy do domu bo rano znowu pobudka o 6 i pociag do macchu picchu